#6 Niedziela dla włosów - podwójnie

Hello Sweethearts!

Niedziela dla włosów, znowu. Będzie jedna za drugą, ale nie mogłam się powstrzymać, skoro już udało mi się wstrzelić dokładnie w niedzielę, nie będąc spóźniona i publikując moje poczynania znowu w inny dzień. Zapraszam zatem na niedzielę dla włosów, czy jak kto woli - Dzień pielęgnacji z Dzezabell.
Zachęcona i zachwycona efektem pielęgnacji sprzed kilku dni, którą opisałam TUTAJ, postanowiłam spróbować raz jeszcze. Naolejowałam włosy na całą noc babydream'em, ale rano zabrałam się za przedświąteczne porządki, co niestety w trakcie remontu jest walką z wiatrakami. Włosy umyłam więc dopiero późnym popołudniem. Na zwilżone włosy nałożyłam balsam na łopianowym propolisie nr 3, a skalp umyłam szamponem babydream z domieszką oleju rycynowego, o czym wspominałam w planach na grudzień KLIK. Po dokładnym umyciu głowy wszystko wpłukałam, porządnie odcisnęłam włosy z wody i na takie nałożyłam ponownie lnianą maskę sylveco, całość zawinęłam w koczek, włożyłam pod czepek i wzięłam się za wieszanie prania ;)
Po około 40 minutach spłukałam całość, kończąc chłodną wodą, kilka minut potrzymałam włosy pod turbanem, żeby odsączyć nadmiar wody, rozpuściłam i zaczęłam myć podłogi. Włosy schły bardzo długo, więc musiałam wspomóc się suszarką, ponieważ miałam zamiar wyjść na miasto, co koniec końców nie doszło do skutku. 
A jak włosy? Koszmarnie. Wyglądały jakbym ich nie myła po olejowaniu. Tłuste, brudne, przyklapnięte i koszmarnie postrączkowane. Z pewnością nie była to wina babydream'u z olejem rycynowym, bo do tej pory sprawdzał się dobrze. No ale trudno, nie chciało mi się myć włosów po raz drugi, więc zawinęłam koka na wypełniaczu i wyglądał dobrze taki przylizany ;) 
Nad ranem (no dobra, było już ok 8 ;) ) obudziło mnie swędzenie. Skalpu. To było tak potworne, że wyskoczyłam z łóżka jak poparzona, żeby od razu włączyć bojler (mieszkam w domku jednorodzinnym, taki urok, że nie mam ciepłej wody "na zawołanie", a do tego stwierdziłam, że zimna woda tylko pogorszy sprawę). Po około pół godziny woda powinna być już na tyle ciepła, że mogłabym od razu wziąć prysznic, ale nie wytrzymałam. Musiałam umyć głowę po ok 15 minutach, bo nie byłam w stanie oderwać palców od skóry, żeby się chociaż trochę nie podrapać. Pod swędzącym skalpem kotłowało mi się milion myśli: czym to umyć, żeby przeszło? Czym to spowodowałam?
Koniec końców padło na sprawdzoną barwę pokrzywową i kallosa algae na długość, którego nałożyłam na suche włosy. W pierwszej chwili pomyślałam: "borze zielony, to nie pomaga!" ale postanowiłam wziąć się w garść, wszystko porządnie spłukać i poczekać. Gdy zawinęłam włosy w turban, skalp aż bolał i piekł od drapania i podrażnienia. Teraz było już jednak tylko lepiej. Po kilkunastu minutach skóra była już ukojona, nie swędziała, włosy wyschły samodzielnie zabezpieczone tylko ostatnimi kroplami olejku z pestek śliwki, który mi się dzisiaj skończył. Niestety. 
Włosy są miękkie, błyszczące i co najważniejsze, skalp spokojny. 
Jutro rano po pracy, pojadę do apteki po cerkogel, przyda się.

Ubolewałyście ostatnio, że nie dodałam zdjęcia włosów. Dzisiaj, aby spełnić Wasze życzenia zamieniłam się w królową selfie ;)



I moje niesforne bejbiki:

Wybaczcie, że zdjęcia znowu robiłam kalkulatorem, ale jeszcze trochę potrwa zanim dorobię się nieco lepszego sprzętu. Dodatkowo zdjęcia są robione w sztucznym świetle i z lampą, nie znoszę zimy, kiedy już o 15 jest ciemno. Na drugim, trzecim i czwartym zdjęciu kolor jest najlepiej odwzorowany.

Nie mam pojęcia co spowodowało taką masakrę mojego skalpu i stanu włosów. 
Przenawilżenie? Skalp powinien być spokojny.
Lniana maska? Ostatnio było dobrze.
Nowa poduszka i poszewka? Też raczej nie.
Źle spłukałam wszystko przy pierwszym myciu? Być może, ale wszystko zrobiłam jak zawsze.

Może Wy macie pomysły? Bo ja naprawdę nie wiem.

A Wy co zrobiłyście dziś dla swoich włosów?

Nie zapomnijcie dodać mnie do obserwowanych, żeby być na bieżąco z nowymi wpisami, jak również zalajkować fan page KLIK i instagrama KLIK